TEXT AVAILABLE ALSO IN ENGLISH
Wycieczka do rezerwatu Inverdoorn na safari (choć to słowo nieco na wyrost) była głównym punktem tegorocznej wyprawy do Republiki Południowej Afryki. RPA ma sporo do zaoferowania, zarówno jeśli chodzi o podglądanie fauny w wielkich parkach narodowych, jak i mniejszych rezerwatach. Ja wybrałem to drugie... Choć była to namiastka prawdziwego safari, nie żałowałem.
Pierwotnie planowałem odwiedzić Park Narodowy Krugera – jeden z najczęściej polecanych na stronach turystycznych i blogach podróżniczych. Można tam dojechać wynajętym samochodem (ta opcja nie wchodziła w moim przypadku w grę) lub dojechać autobusem do najbliższego miasta, skąd niestety trzeba wziąć taksówkę, bo publicznego transportu pod bramę parku nie ma. Trzeba „przytrzymać” taksówkarza, bo większość obozów, w których można się zatrzymać jest oddalona o co najmniej parę kilometrów od bramy wjazdowej.
Większość tych, którzy odwiedzili parku Krugera opisywała go w samych superlatywach, jednak prawie nikt nie miał okazji obejrzeć tzw. wielkiej piątki za jednym razem, stąd rady, żeby zatrzymać się tam na dwa-trzy dni.
Nie chcąc spędzać tam tyle czasu, zacząłem się rozglądać za inną opcją – rezerwatem, w którym również można spotkać przedstawicieli wielkiej piątki. Wybór padł na Inverdoorn Game Reserve: www.inverdoorn.com – który zbiera bardzo pozytywne opinie na forach i blogach. To rezerwat położono niedaleko miasteczko Ceres, ok. 2,5 godziny samochodem od Kapsztadu. Dla tych, którzy tak jak ja nie chcą wynajmować samochodu, dostępne są wycieczki z dojazdem. Można je kupić bezpośrednio na stronie rezerwatu albo w którymś punktów informacji czy biur podróży w Kapsztadzie.
Rezerwat Inverdoorn zajmuje ok. 10 tysięcy hektarów |
Inverdoorn to kompleks obejmujący Game Reserve, czyli rezerwat zwierzyny, Iziba Safari Lodge – luksusowe bungalowy oraz Western Cape Cheetah Conservation – ośrodek zajmujący się gepardami. Łączna powierzchnia wynosi 10 tys. ha. Na tym obszarze żyje ok. 1200 zwierząt z 28 gatunków, w tym: przede wszystkim tzw. wielka piątka, czyli: lew, słoń, nosorożec, lampart i bawół afrykański, ale także: gepardy, zebry, słonie, hipopotamy, oryksy, antylopy gnu, kudu, bontebok, springok i inne.
Ośrodek oferuje różne pakiety, mnie wystarczył Day Safari Package, zawierający powitalny napój , ok. 3-godzinne safari z przewodnikiem, obfity obiad oraz chwilę czas wolnego na relaks w pięknie urządzonym ogrodzie. Za pakiet w biurze informacji turystycznej w Kapsztadzie zapłaciłem R2360 od osoby. Trochę drogo, ale wygodnie – coś za coś.
(Sam wstęp w tej opcji kosztuje R1375, ale trzeba jakoś dojechać.)
W Inverdoorn można też wykupić safari dwudniowe z noclegiem w domku typu bungalow czy safari w opcji „self drive”.
O umówionej porze, wcześnie rano, czekał na nas busik, razem z naszą dwójką jechał jeszcze turysta z Mauritius i Niemiec. Na miejscu dołączyło francuskie małżeństwo z dziećmi. Wszystko odbyło się sprawnie, zostaliśmy zaproszeni do terenowego jeepa i ruszyliśmy po przygodę.
Przygoda to oczywiście w tym miejscu określenie na wyrost, ale dla nas – mieszczuchów była to namiastka afrykańskiej przygody. Dzięki temu, że rezerwat położony jest na olbrzymiej powierzchni, sprawia to wrażenie, że obserwujemy zwierzęta na wolności, choć tak naprawdę żyją na pewnym ograniczonym obszarze. Nie jest to jednak malutkie zoo z klatkami. Zwierzęta chodzą samopas, tam gdzie chcą i robią co chcą.
Pierwsze zwierzęta jakie napotkaliśmy to nosorożce. Na zdjęciach i filmach sprawiają wrażenie większych, niemniej jednak i tak wyglądają groźnie. Na dodatek – jak opowiadał nasz przewodnik – nosorożec ma bardzo słaby wzrok, musi szybko zdecydować, czy zarys sylwetki, który widzi to wróg czy nie, a następnie czy podjąć próbę ataku lub obrony. My mogliśmy podjechać w miarę blisko, bo jeepy nie są dla nosorożców w tym miejscu czymś niezwykłym – co nie oznacza, że nie należy zachować ostrożności.
Chwilę potem natrafiliśmy na kilka żyraf, które kroczyły majestatycznie między wysokimi akacjami, skubiąc je co chwilę. Mało kto wie, że choć akacje mają ostre i długie kolce, mające je chronić przed staniem się pokarmem dla zwierząt, żyrafom bynajmniej to nie przeszkadza i nic sobie z tych kolców nie robią i zajadają zielone liście akacji, niekiedy całkowicie ogołacając z nich drzewa.
Obok zaprawiały się do walki do samicę dwa samce. Jak tłumaczył nasz przewodnik młode samce żyrafy można poznać po rogach. Jednak w miarę wieku i właśnie tych swoistych „treningów” tracą one te rogi, niczym się na pierwszy rzut oka nie odróżniając od samic.
Moim zdaniem, żyrafy były podczas tej wyprawy najpiękniejszymi i najciekawszymi, oprócz gepardów, zwierzętami, jakie zobaczyłem (nie licząc pingwinów w zatoce Boulders).
Wielkie wrażenie robią też słonie, majestastycznie przechadzające się po rezerwacie. Jest ich jednak bodaj tylko dwa, a to dlatego, że te wielkie ssaki potrzebują dużo przestrzeni życiowej i rezerwat nie dostał zgody na sprowadzenie ich większej ilości. Dobrze wiedzieć, że tego typu rezerwaty nie służą do nabijania kabzy ich właścicielom (choć to pewnie też) – za wszelką cenę, nie bacząc na potrzeby zwierząt.
Niewiele dalej natrafiliśmy na całe stado przeróżnych antylop i bawołów afrykańskich. Do nich nie mogliśmy się za bardzo zbliżyć. Jak się dowiedzieliśmy, bawół to jedno z najbardziej niebezpiecznych zwierząt, bo jak atakuje – to tak, żeby zabić. Cóż, pozory mylą... Obok przechadzały się strusie, para nosorożców, oryksy i inne mniejsze zwierzęta.
Bawoły afrykańskie |
Oryksy |
Zebry |
Strusie |
Ruszyliśmy dalej w nadziei na podglądnięcie pary hipopotamów, ale nie było nam dane zobaczyć za wiele. Była końcówka lata, w ich jeziorze było znacznie mniej wody niż zazwyczaj i te olbrzymie zwierzęta zanurzyły się w niej, zostawiają naszym spragnionym oczom jedynie widok czubków głów, a właściwie nozdrzy i uszu...
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w jakimś zagajniku... Nastawieni na opowieść o fantastycznej afrykańskiej roślinności, usłyszeliśmy tylko cichy szept naszego przewodnika: Wyjrzyjcie na zewnątrz, ale nie wychylajcie się zbytnio. Nie mogąc się powstrzymać, wychyliłem głowę i... tuż obok wylegiwało się stadko gepardów! Co za niesamowity widok! W pierwszej chwili człowiek dostaje gęsiej skórki, zdając sobie sprawę jak blisko są te drapieżniki. Chwilę potem zaczyna się zachwycać widokiem rozleniwionych południowym słońcem zwierząt, które nie mają potrzeby atakować intruzów na ich ziemi, przyglądają się im leniwie, zastanawiając się pewnie, czego tu szukają.
Chwila na zrobienie zdjęć i napawanie się tą magiczną wręcz chwilę, kiedy groźne zwierzę jest na wyciągnięcie ręki, a Ty nie myślisz o ucieczce, tylko jak zauroczony wpatrujesz się w jego cętkowaną sierść i nie możesz wyjść z podziwu nad pięknem tego co oferuje afrykańska przyroda.
Tę chwilę chłoniemy jeszcze długo w drodze powrotnej i przy obiedzie podanym w ogrodzie obsadzonym sukulentami z małym wybiegiem dla żółwi. Kiedy wracamy, mamy poczucie, że oto dotknęliśmy prawdziwej Afryki, prawdziwej egzotyki i wiemy, że te przeżycia zostaną w nas do końca życia...