AVAILABLE ALSO IN ENGLISH
Durban to jedno z największych miast RPA, drugi po Johannesburgu ośrodek przemysłowy RPA i jedno z najbardziej popularnych centrów turystycznych. Metropolia liczy ok. 3,5 mln mieszkańców. Miasto słynie z pięknych piaszczystych plaż, doskonałych warunków do uprawiania surfingu, ale dla turysty bodaj ważniejsza jest możliwość podglądnięcia rdzennej ludności, czyli Zulusów. Wszystko to mamy w planie pobytu.
W Durbanie samolot ląduje w czwartek 26 lutego o 18.20. Na lotnisku King Shaka International Airport wszystko przebiega sprawnie, odbieramy bagaż, przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa, skaner ciepła – żeby wykluczyć osoby z gorączką (ebola!), wymieniamy trochę pieniędzy.
Do miasta jedziemy autokarem z całą grupą, która wykupiła objazdówkę. Jak dotrzemy do ich hotelu, odłączymy się i podążymy swoją drogą. W autokarze przewodniczka przedstawia im program pobytu i daje pierwsze rady. Nie wszystko co mówi – jak się później okaże – jest zgodne z prawdą. Przekonuje na przykład, że pieniądze należy wymieniać w banku, bo nie ma w RPA czegoś takiego jak kantory… Bzdura, są kantory, i niekiedy mają lepsze kursy niż banki... Należy jedynie pamiętać, że przy każdej wymianie pieniędzy musimy okazać paszport i zostaniemy dokładnie spisani.
Wysiadamy pod hotelem, teraz mamy sobie już radzić sami. Sprawdzam przygotowaną w domu ściągę. Obok hotelu powinien być przystanek autobusu, który kursuje wzdłuż plaży i powinien nas dowieźć do naszego hotelu. Jest przystanek! No, dobra, zapytajmy kogoś, czy rzeczywiście tutaj mamy wsiąść do tego autobusu. Napotkana kobieta dziwi się, że dwoje białych turystów pyta o autobus miejski. Chwilę potem uśmiecha się: „To ja was tam podwiozę, bo to niedaleko!”
Wymieniamy spojrzenia, uradowani takim obrotem sprawy. „Zaczyna się dobrze!” – nie ma to jak uczynny tubylec na początek podróży. Po paru minutach wjeżdżamy w totalne ciemności. „No, tak, witamy w Afryce! – mruczę pod nosem”. Nasza tymczasowa „szoferka” tłumaczy: „Znowu wyłączyli prąd. To się zdarza” – komentuje. „Zdarza się?” – patrzymy po sobie. Chyba jednak tak dobrze nie będzie... Wysiadając, byliśmy tak zaskoczeni jej życzliwością, że nawet nie zapytaliśmy jej o imię. Poza tym, w tym momencie rozbłysły wokoło światła. Wraz z nimi wrócił nasz optymizm. (Do końca pobytu nie było problemów z prądem, więc chyba wyłączenia nie zdarzają się tak często.)
Opcja self-catering
Docieramy do naszego hotelu – 10 South, przemianowany niedawno z Durban Sands, przy 10 Gillespie Street: www.durbansandsresort.co.za. Rezerwowałem go przez stronę www.booking.com. Wyszło 1520 zł za 6 nocy.
Po wejściu nasz entuzjazm znowu nieco opada. Recepcjonista nie może znaleźć rezerwacji. Szuka w kilku szufladach, paru notatnikach, i nic. Nasze potwierdzenie z booking.com niewiele dla niego znaczy. To może sprawdzi w komputerze? Jeszcze nie działa, bo nie było prądu…
Przypominam sobie, że w związku z problemem z rezerwacją pokoju (chodziło o konkretne studio z aneksem kuchennym) mam potwierdzenie z ich biura. Recepcjonista rozjaśnia się: „Bardzo dobrze, o to chodziło!” Dostajemy klucze.
Tak naprawdę, potwierdzenia były dwa. Jedno, że mam rezerwację. Drugie – że w połowie pobytu musimy zmienić pokój. Tego drugiego na wszelki wypadek nie pokazuję. Oczywiście, zamiana nie będzie konieczna.
Wjeżdżamy na siódme piętro. Pokój jest dokładnie taki jak w opisie i na zdjęciach (co nieczęsto się zdarza), porządnie wysprzątany, ze wszystkimi sprzętami niezbędnymi w opcji „self-catering”. No to możemy odsapnąć. Jeszcze biegiem na parter do sklepu po parę rzeczy do jedzenia. Mamy szczęście, bo w tym samym budynku jest samoobsługowy, bardzo tutaj popularny „Kwik Spar”, czynny codziennie (włącznie z niedzielą) w godzinach od 6 do 21.
Czas na pierwszą kawę w nowym miejscu…
Hotele oferujące opcję „self-catering” są w RPA bardzo popularne. Bardzo mi to odpowiadało, bo niekoniecznie muszę wydawać co rano na śniadanie w jakiejś kawiarni czy restauracji, a poza tym piję ogromne ilości kawy, którą mogę sobie zrobić sam.
Generalnie hotel 10 South oferuje przyzwoity standard, jest czysto, pokoje sprzątane codziennie, porządnie (przynajmniej u mnie tak było). Jest miejsce na braai – tak nazywa się bardzo popularne w RPA grillowanie, strefa dla dzieci, niewielki basen, a do tego sauna, siłownia itp.
Jednak żeby nie było tak cudownie – dwie rzeczy koniecznie należałoby poprawić: szybkość wi-fi, bo teoretycznie jest, ale w praktyce ciężko cokolwiek zrobić, ale przede wszystkim zadbać o windy. Budynek ma 15 pięter, tymczasem w ciągu tygodniowego pobytu chodziła tylko jedna, druga bodaj tylko połowę jednego dnia. Powodowało to słuszną irytację gości, a w moim przypadku – kłopot z transferem na lotnisko. Gdy przyjechał po mnie busik, recepcjonistka dzwoniła po mnie do pokoju, ale ja nie odbierałem, bo właśnie go opuściłem. Czekałem kilka minut na windę i Kiedy dotarłem na dół, busa już nie było... Na szczęście udało nam się dodzwonić do kierowcy, żeby po nas wrócił.
Przemieszczanie się
Publiczny transport jaki znamy z miast europejskich właściwie w Durbanie nie istnieje, może poza autobusem zwanym People Mover. Ma on dwie linie: City Loop jedzie trasą okrężną przez centrum miasta, przejeżdżając przez najciekawsze dla turysty miejsca, zaś Beach Line biegnie przez północne i południowe plaże. Przejazd kosztuje R5,50. Nie miałem potrzeby z niego korzystać, więc trudno mi cokolwiek więcej powiedzieć. Generalnie jednak miejscowi poruszają się swoimi samochodami albo taksówkami – co oznacza tutaj minibusy, kursujące po kilku wyznaczonych z góry trasach, bez ustalonych godzin odjazdów, ale na tyle często, żeby nie pytać o rozkład.
Na dalsze trasy, na przykład do centrów handlowych na przedmieściach albo w sąsiednich miasteczkach, sami miejscowi doradzają samochód albo normalną taksówkę, byle nie minibusy. Rzecz w tym, że ich kierowcy za nic mają przepisy i ograniczenia prędkości, podobno często dochodzi do stłuczek i wypadków, podobno też pasażerowie nie są objęci żadnym ubezpieczeniem, gdyby coś się stało.
Po Durbanie urządziliśmy sobie kilka dobrych spacerów, nawet takich ponadgodzinnych, jak do centrum handlowego Musgrave na przedmieściach. Kiedy opowiedziałem o tym jednemu ze znajomych, postukał się w czoło: „I byliście tam pieszo?” Przecież to niebezpieczna dzielnica. Hm, naprawdę? Poza drutami na ogrodzeniach domów, nic na to nie wskazywało…
Generalnie, przynajmniej za dnia, miasto nie różni się niczym od metropolii europejskich, oczywiście poza tym, że w Durbanie mieszkają głównie czarni, jest też spora diaspora hinduska. Odniosłem wrażenie, że jedyni biali, których mijałem po drodze, to albo bezdomni, albo menele… Zapewne to osąd niesprawiedliwy, po prostu tak trafiliśmy.
Generalnie odniosłem wrażenie, że ludzie są uśmiechnięci, przemili, zawsze chętni podpowiedzieć drogę, wskazać jakiś sklep czy bank. Nie ma naciągaczy, nikt nie ciągnie za rękaw do sklepu, nie zachwala towarów na swoim straganie. Na wielu kramach są zresztą podane ceny. Dla turysty to znaczne ułatwienie, zwłaszcza gdy ma się w pamięci żmudne targowanie się o wszystko w Indiach czy Maroku, nie mówiąc już o Egipcie, gdzie – gdyby tylko mogli – obdarliby cię z ostatniego grosza.
Promenada wzdłuż plaży |
Turyści poruszają się zazwyczaj jedynie w obrębie hoteli ulokowanych wzdłuż linii promenady. Takie odniosłem wrażenie. Hoteli jest sporo, ale na promenadzie tego nie widać. Gdzie ci wszyscy turyści? Niech żałują! Tak zwana Golden Mile (czyli Złota Mila) to kilkukilometrowa, piękna i zadbana promenada prowadząca wzdłuż plaży, od South Beach na południu do Suncoast Casino i Entertainment World na północy. To popularne miejsce na spacery, ale głównie dla miejscowych. Wieczorami ożywa, przyjeżdżają tu grupki młodzieży, żeby po prostu spotkać się przy muzyce, puszczanej z samochodowego radia. Sporo osób biega. Pary spędzają romantyczne chwile spacerując po molo.
Trzeba jednak przyznać, że choć promenada jest ładna i zadbana, niewiele tu miejsc, gdzie można usiąść na wieczorną kawę czy piwo, pewnie dlatego nie ma tutaj takich tłumów, jak na promenadach w miastach europejskich.
Niemal na każdym kroku są ochroniarze (tak ich nazwałem po polsku, bo nazwa „public security” – w dosłownym tłumaczeniu „służba bezpieczeństwa” nieładnie się nam, Polakom kojarzy). Wielokrotnie spacerowałem po Złotej Mili do północy, bez obaw, że coś złego się stanie. Trzeba przyznać, że przynajmniej ta część miasta jest w miarę bezpieczna.
Zwiedzanie
Informacja turystyczna regionu KwaZulu-Natal znajduje się w samym centrum Durbanu, przy 160 Monty Naicker Rd. Obsługa jest niezwykle miła, ale przede wszystkim kompetentna. Cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania, nawet te o centrum handlowe. Można tutaj zarezerwować wycieczkę, przejazd na lotnisko itd. Mają dość duży wybór map, broszur informacyjnych i ulotek.
uShaka Wet'n'Wild, czyli park wodny |
Co do zwiedzania, Durban nie ma wiele do zaoferowania. Jedynym właściwie miejscem, które może być atrakcyjne dla turysty, jest uShaka Marine World: www.ushakamarineworld.co.za, które zajmuje 16 ha na pasie ziemi między plażami a portem; jest ładnie urządzone, z przemyślanie zaprojektowaną roślinnością i tym podobnymi elementami małej architektury.
Kompleks dzieli się na cztery części:
- uShaka Sea World – piąte co do wielkości akwarium na świecie, czynne: pn-nd 9-17
- uShaka Wet’n’Wild – park wodny, zjeżdżalnie itd., czynne w sezonie: pn-nd 10-17, poza sezonem: śr-pt 10-17, sb-nd 9-17
- uShaka Beach – plaża, wstęp wolny przez cały rok,
- uShaka Village Walk – centrum handlowe i gastronomiczne na wolnym powietrzu; według przewodników ma przypominać tradycyjną zuluską wioskę…
Wstęp do Wet’n’Wild i Sea World kosztuje po R149; jeśli ktoś chce skorzystać z obu – warto kupić bilet combo w cenie R199.
uShaka Sea World, czyli oceanarium |
W uShaka spędzam kilka godzin, bo jest tutaj co robić. Najpierw oceanarium, które jest urządzone we wraku starego okrętu, co samo w sobie jest nie lada atrakcją. Są tutaj wszystkie chyba gatunki żyjące w okolicznych wodach oceanów Atlantyckiego i Indyjskiego, od małych błazenków (znanych z bajki „Gdzie jest Nemo?”), poprzez żółwie morskie, na rekinach kończąc, nie wspominając o najprzeróżniejszych ukwiałach, skorupiakach czy rafach koralowych. Wszystko jest dokładnie opisane, włącznie z elementami edukacyjnymi.
Na terenie kompleksu można też podziwiać foki, pingwiny, jest także delfinarium. Akurat trafiamy na pokazy zabaw z tymi wodnymi ssakami – na dodatek w cenie biletu! Show jest niesamowite i sprawia, że to przedpołudnie zaliczam do wyjątkowo udanych.
Pokaz zabaw z delfinami |
Dla miłośników ptaków ciekawy może być Umgeni River Bird Park: www.umgeniriverbirdpark.co.za. Mają tutaj ponad 700 ptaków, reprezentujących 180 gatunków. Zostało urządzone w starym kamieniołomie, przy 490 Riverside Road, na brzegach rzeki Umgeni. Czynne: codz. 9-17; wstęp: R50; bezpłatne pokazy: wt-nd 11, 14. Nie ma tu jednak jak dojechać, chyba że taksówką, ale tyle o nich złego słyszę, że nie ryzykuję i tę atrakcję sobie odpuszczam.
Chaty w Dolinie 10 Tysięcy Wzgórz coraz częściej są murowane |
Na pewno nie wolno za to odpuścić wycieczki do Doliny Tysiąca Wzgórz (1000 Hills Valley): www.1000hillstourism.co.za. Turysta indywidualny nie ma tu jak dojechać, chyba że wynajmie samochód albo podjedzie taksówką, co trochę kosztuje, bo to ok. 20 km od miasta. Nie chcąc wynajmować samochodu, kupujemy wycieczkę w miejscowym biurze. W informacji turystycznej polecają nam Kude Travel & Tours i przewodnika o imieniu Bheki, a nawet pomagają zarezerwować tę wyprawę. Wychodzi R750 za osobę, za to nie pojedziemy w dużej grupie, tylko w dwójkę, cóż, komfort kosztuje. Trochę drogo, ale biorąc pod uwagę transport tam i z powrotem, wizytę w wiosce zuluskiej, pokaz tradycyjnego tańca, zwiedzanie farmy krokodyli i węży, obiad plus około dwugodzinny objazd po całej dolinie, decydujemy się na tę opcję.
Teoretycznie bilet do pheZulu, obejmujący pokaz tańca, farmę krokodyli i węży kosztuje R140, czyli znacznie taniej, ale do tego i tak trzeba by zapłacić za transport tam i z powrotem, jedzenie, wycieczkę po dolinie; nawet jeśli trochę przepłaciłem, myślę, że ta wyprawa była warta swojej ceny.
Pokaz tradycyjnego tańca |
Tradycyjna zuluska chata powstaje z gałęzi i słomy |
Nie mogło zabraknąć wspólnego zdjęcia |
Pokaz przygotowywania potraw |
pheZulu Safari Park: www.phezulusafaripark.co.za, jest położony na wzgórzu Botha (Botha’s Hill) w Dolinie 1000 Wzgórz, w wiosce Phezulu. Zdaję sobie sprawę, że wizyta w pheZulu nie ma wiele wspólnego z realiami życia Zulusów, ale musimy się tym zadowolić.
Generalnie myślę, że wycieczka była warta tej ceny, zwłaszcza że Bheki naprawdę się starał, żeby nasza dwójka była zadowolona z wyprawy. Wizyta w wiosce zuluskiej była ciekawa. Zobaczyliśmy „tradycyjne” domostwo, pokaz tańca z okazji zaręczyn i zaślubin, wysłuchaliśmy wielu opowieści o życiu miejscowych, ich tradycjach i obrzędach.
Niezapomniane wrażenia przyniosła wizyta na farmie krokodyli, gdzie mają kilkanaście tych olbrzymich gadów. Miałem nawet okazję dotknąć i pogłaskać malutkiego, kilkutygodniowego krokodylka. Z kolei na farmie węży, dano mi też do potrzymania prawdziwego boę dusiciela. Krew w żyłach zmroziły mi za to opowieści opiekuna węży o ich śmiercionośnych jadach, zwłaszcza w przypadku zielonej mamby.
Po tych emocjach udajemy się na długą przejażdżkę po kilku wioskach w dolinie, słuchając kolejnych pasjonujących opowieści Bheki o codziennym życiu w dolinie, a przy okazji zatrzymując się na obiad w małym lokaliku, gdzie podają tradycyjne zuluskie dania.
Krokodyle na farmie w pheZulu |
Po południu wracamy do hotelu, nieco zmęczeni, ale ze świadomością, że oto widzieliśmy i dotknęliśmy czegoś egzotycznego, czegoś czego nie mamy w domu, w Europie.
Plażowanie, czyli surfowanie
Durban jest także reklamowany jako doskonałe miejsce do plażowania. To prawda, plaże ciągną się na długości kilku kilometrów, są szerokie, piasek prawie jak mąka.
Jednak nie za bardzo tutaj popływamy. Problem w tym, że po pierwsze przy brzegu jest bardzo płytko – wchodzimy do wody, idziemy i idziemy, i idziemy, a woda nadal po kolana. Poza tym, z powodu silnych wiatrów są dość mocne fale, co dodatkowo nie sprzyja pływaniu. Za to tworzy doskonałe warunki do uprawiania surfingu. I rzeczywiście, już od wczesnych godzin rannych aż roi się na tutejszych plażach od surferów.
Plaże są dobrze oznakowane, część z nich jest strzeżona, jednak jak na lekarstwo tutaj lokalików z kawą, napojami czy przekąskami. Trzeba o tym pamiętać, i oprócz koca czy ręcznika zabrać jakieś rogaliki i coś do picia.
Msze
Dla tych, dla których ważny jest udział w mszy w niedzielę, poniżej dwa miejsca, gdzie na pewno odbywają się msze w obrządku katolickim:
Emmanuel Cathedral, 48 Cathedral Rd: sb 17.30(ang), nd 7.45(ang), 9.45(dwujęzyczna), 11.45(zulu)
St Peter church, 360 Mahatma Gandhi/Point Rd: sb 17.30, nd 7.30, 9.30, 12
Zakupy
W Durbanie, jak w każdym wielkim mieście, można kupić prawie wszystko. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – zarówno tradycyjne pamiątki, ozdoby czy stroje, jak i kreacje uznanych światowych marek. W mieście jest sporo domów towarowych, jednak jeśli chcemy wybrać się do porządnego centrum handlowego, trzeba pojechać kilkanaście kilometrów za miasto. Najbardziej znane i popularne to: Musgrave Centre (to akurat znajduje się na przedmieściach Durbanu), Pavillion Shopping Centre – w miejscowości Westville, ok. 15 km od miasta i Gateway w miejscowości Umhlanga – ok. 20 km od miasta.
Nie można tutaj nie wspomnieć o Victoria Street Market, która jest właściwie halą targową, gdzie sprzedają szmalc, mydło i powidło. To miejsce opanowanie przez hinduskich imigrantów, można więc tu kupić prawdziwe przyprawy z Indii.
Czas ruszyć dalej
Nadchodzi ostatni dzień pobytu. Rano pakujemy się i czekamy na busa, który odwiezie nas na lotnisko. W biurze informacji turystycznego polecono nam firmę Airport Bus Transport: www.airportbustransport.co.za; jej minibusy kursują z miasta na King Shaka International Airport o 4.30 i od 6.00 do 20.00 co godzinę; podróż trwa ok. 30 minut; bilet: R80, kupuje się u kierowcy; transfer należy wcześniej zarezerwować, można to zrobić telefonicznie: tel. 0027 31-4651660, 4655573, tel. kom. 0823409990 lub e-mailem: airportbus@mweb.co.za.
Odprawa przebiega sprawnie. Samolot linii Mango startuje punktualnie, za dwie godziny wylądujemy w Kapsztadzie...
Krótkie filmiki z pobytu w Durbanie i pheZulu można obejrzeć na oficjalnym kanale Multigato na YouTube
Przeczytaj też:
Dobrze rozumiem, że to co tradycyjne i pierwotne jest pokazywane już bardziej dla turystów i zanika?
ReplyDeletePrzypomniała mi się historia, jak znajoma, zachwycona RPA, została w Durbanie napadnięta, ale cóż, wszędzie to się może wydarzyć! Bardzo fajnie wygląda to miejsce, choć na RPA znam się bardzo słabo! Pozdrawiam!
ReplyDelete